Mój pierwszy lot samolotem trwał 2 godziny z minutami. Nad miastem docelowym poranek był – jak to nad morzem południowym bywa – piękny, bezchmurny, bezopadowy etc. Mogłam sobie z góry pooglądać jedno z najsprawniej zaprojektowanych miast Europy.
(Większa cześć uliczek biegnie równo od morza pod wzgórza i przecina się pod kątem prostym, tworząc słynne „kostki czekolady”). Jak się później miałam przekonać te „uliczki” są najdłuższe, jakie dotąd spotkałam. (Spacer z Estacio-Barcelona Sants do Sagrada Familia trwał z godzinę). Autobus z lotniska wysadził nas na Placa de Catalunya, który jest swoistym centrum komunikacyjnym Barcelony. Stąd można dojechać w najdalsze zakątki miasta. Ja i Ela wzięłyśmy metro na Place de Sants. Hostel mieścił się na rogu Carrer Melchior de Palau i Carrer Galileo. Całkiem przyjemny, czysty i pełen młodzieży z całego świata. Mieszkałyśmy w dwunastoosobowym pokoju. Byłyśmy dosyć zmęczone podróżą, więc pospacerowałyśmy po okolicy i po lunchu poszłyśmy pozwiedzać najbardziej przeludnioną ulicę w Barcelonie, mianowicie La Rambla (vel Ramblas). Jednak przy Placa de Catalunya poszłyśmy w złą stronę i zamiast kierować się w stronę portu, wzdłuż Ramblas poszłyśmy w odwrotnym kierunku, wzdłuż Rambla de Catalunya. Nic straconego! Trafiłyśmy przez przypadek na Casa Mila, secesyjną kamienicę zaprojektowana przez Antonio Gaudi. I tu pojawił się pierwszy problem. Wejścia do znanych obiektów (nie tylko zabytków) mieściły się w przedziale 6-15 Euro. Gdybyśmy chciały wejść wszędzie wydałybyśmy wszystko na zwiedzanie (a gdzie pozostałe wydatki?). Stolica Katalonii do najtańszych nie należy ze względu na swoja popularność, no i ze względu na to, że płaci się tam właśnie Euro. Szkoda... Pocieszałyśmy się, że i tak nie starczyłoby nam czasu na zwiedzanie. Miałyśmy przed sobą zaledwie siedem dni. Szczęśliwie znalazłyśmy Ramblas w drodze powrotnej i zdążyłyśmy popatrzeć na port Vell wieczorem.
Nazajutrz, tuż po śniadaniu pojechałyśmy zobaczyć świątynię Sagrada Familia. Bazylika przytłaczała swoimi rozmiarami i wrażenie to potęgowało umiejscowienie budowli wśród niskich kamienic dzielnicy (a zaznaczyć należy, że kamienice w Barcelonie nie mają mniej niż 4 piętra). Oczywiście kręciło się tam mnóstwo turystów i praktycznie nie dało się zrobić samodzielnego zdjęcia. Wbrew pozorom, po upływie przeszło stu lat, od czasu, gdy rozpoczęto budowę, udało się jedynie zachować pierwotne założenie, że świątynia miała „przypominać jeden wielki organizm”. Szczegóły i detale miały być niepowtarzalne jak w przyrodzie. I tak jest. Kościół z każdej z czterech stron żyje własnym życiem. Podobnie jest w środku, gdzie jest plac budowy, przejścia wypchane turystami z fleszami, gdzie można sobie kupić coca-colę i batonika z automatu. Zapłaciłyśmy za wstęp 9 Euro (w tym wejście do Muzeum Gaudi w Parc Guell). Musiałyśmy zrezygnować ze stania w półkilometrowej kolejce do windy, która (za osobną opłatą) umieszcza ludzi w jednej z wieży, gdzieś na wysokości 50 metrów. Schody zostały chyba wyłączone z eksploatacji. Zwiedziłyśmy podziemia, gdzie została opisana historia i twórczość Gaudiego oraz bazyliki. Z Sagrady przeszłyśmy do Hospiatal de la Santa Creu i Sant Pau. Zaprojektował go Gaudi i wcale nie przypomina zwykłych szpitali tylko jakieś sanatorium, z mnóstwem zieleni i kolorowymi mozaikami na secesyjnych budowlach, które zostały zwieńczone wieżyczkami, czy kopułkami. O zabytkowych wnętrzach nie wspominam... Dalej poszłyśmy w stronę parku Guell, który mieście się na jednym wzgórz, otaczających Barcelonę. Po drodze wstąpiłyśmy na kawę, która – ku naszej uciesze – wszędzie kosztuje tyle samo, czyli 1 Euro. W bardzo optymistycznym nastroju zwiedzałyśmy park, który przypomniał miejsce z bajki. Budowle „jakby z piernika”, w przeróżnych kolorach, rzeźby niby z piasku, kolorowe i błyszczące mozaiki, kolumny i charakterystyczna jaszczurka w centralnym punkcie parku. Ze wzniesienia mogłyśmy podziwiać panoramę miasta, aż do morza. Przepiękny widok. Niestety, zepsuł nam się aparat i straciłyśmy całą kliszę z tego dnia... Sama nie miałam przy sobie aparatu, ponieważ po zrobieniu 40 zdjęć karta była przepełniona, a jeszcze nie wiedziałyśmy gdzie jest Cafe Internet. (Zgranie zdjęć na płytkę kosztowało 3,00 Euro i musiałyśmy to robić, co 2 dni).
Czwartek zaczęłyśmy od Arc de Triomf, zobaczyłyśmy Justice Palace i dalej, Parc De La Ciutadella. Mieszczą się tam dwa muzea (zoologiczne i geologiczne), oranżeria, ogród zoologiczny i Catalan Parliamnet. Postanowiłyśmy skręcić w starszą z dzielnic Born, gdzie mieści się Museum Picasso, któremu poświęciłyśmy najwięcej uwagi. Wstęp kosztował 6 Euro. Zobaczyłyśmy jeszcze kościół Santa Maria del Mar. Przeszłyśmy najwęższymi uliczkami przez dzielnicę Barri Gotic. Królowała tu Cathedral (niestety zasłonięta przez konserwatorów). Wszędzie to roiło się od ciekawych zabytków i romantycznych placyków. Spacerowałyśmy zachwycone. Żałowałam tylko, że nie mogę tu wystukać 200 zdjęć lub więcej. Przechodzenie pod koniec wędrówek przez Ramblas wkrótce weszło nam w nawyk.
Następnego dnia, w piątek postanowiłyśmy zobaczyć Camp Nou, który znany jest z tego, że gra tam FC Barcelona. Szczerze przyznaję, że się na piłce nożnej nie znam i nawet nie wiedziałam, że gra tam słynny Ronaldinho. Ale sam stadion robił wrażenie, zarówno pod względem wielkości jak i estetyki. Bardzo ładny obiekt sportowy. Ze zwiedzania muzeum i stadionu zrezygnowałyśmy, podobnie z robienia zakupów w firmowym sklepie sportowym. Dalej na północ wstąpiłyśmy na chwilkę na cmentarz. Potem przeszłyśmy obok campusu uniwersyteckiego, aż do Jardin del Palau de Pedralbes. Był to przepiękny park, w którym wylegiwali się studenci miedzy zajęciami, z drzewkami mandarynek i fontannami oraz posągiem królowej Izabelli II i jej syna Alfonsa XII. Tak nas rozleniwiła pogoda i słoneczko, że postanowiłyśmy sobie przyrządzić jakieś pyszne włoskie danie. A potem winko i spałyśmy smacznie, znaczy leżakowałyśmy jak przedszkolaki... Po tych pieszych wędrówkach moje stopy były poranione i musiałam im dać trochę luzu, żeby mnie gdzieś jeszcze poniosły.
Sobotę spędziłyśmy nad morzem. Ależ lodowate było, ale masażyk stóp podobał nam się bardzo. Wjechałyśmy w pomnik Kolumba i podziwiałyśmy miasto z wysokości 30 metrów za 2 Euro. (Oczywiście miasto można podziwiać także z kolejki z La Barcelonetta na Montjuic, lecz trzeba dosyć dużo zapłacić za tą przyjemność). Przeszłyśmy przez Ramblas i okolice Uniwersytetu Barcelońskiego. Doszłyśmy do Casa Batllo, drugiej najpopularniejszej kamienicy zaprojektowanej przez Gaudiego. Wieczorem postanowiłyśmy zobaczyć jak się bawi Barcelona nocą. Spotkałyśmy polskich kibiców Barcy i usiedliśmy w jakimś klubie w stylu angielskim. Bardzo dobra piwo mają. Nawet się nie spodziewałam. Wracałyśmy do Hostelu gdzieś koło północy, więc siłą rzeczy nasze kolejne zwiedzanie zakończyło się dosyć szybko.
W niedzielę zwiedziłyśmy okolicę Place Espanya, przeszłyśmy obok Palau Fira, Palau de la Metalurgia, Caixa Forum i Palau de Congressos. Na szczycie górował Museu Nacional d’art de Catalunya. Za nim wioska olimpijska i Estadi Olimpic (w remoncie). Po południu skosztowałyśmy regionalnej potrawy Paella (owoce morza) w małej, rodzinnej restauracji niedaleko Hostelu. Wieczór spędziłyśmy w knajpce w stylowej knajpce w Barri Gothic.
Ostatni dzień w Barcelonie poświęciłyśmy po raz kolejny Sagradzie i okolicom Placa de Toros Monumental. Postanowiłyśmy jeszcze zobaczyć Palau de la Musica Catalunya. Wcześnie rano opuściłyśmy Hostel i udałyśmy się na lotnisko.
Gżmijosława, 2 marca 2007
poniedziałek, 31 marca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz